Trzecie spotkanie i znów magia!
Mieliśmy ciepłą sobotę, taką, że człowiek aż się zastanawia, czy przypadkiem nie powinien zamiast pisać, grillować w ogródku. A jednak – zebrała się całkiem spora grupa zapaleńców od ortografii, żeby po raz trzeci uczcić pamięć nie byle kogo, bo naszej ukochanej Pani Halinki. Sala wypełniona ludźmi, którzy, mimo że wiedzieli, że czeka ich jazda bez trzymanki przez meandry językowe, przyszli z usmiechem na twarzy. No i, powiedzmy sobie szczerze, każdy po cichu liczył, że skoro nie ma w tym roku niepokonanego Tadka Papierzyńskiego (takiego naszego Chucka Norrisa od dyktand), to może uda się zgarnąć główną nagrodę od Michała Ligockiego 🙂
Dyktando z piekła rodem (ale wesołego piekła)
Wszystko działo się oczywiście pod nieustannym, sokolim wzrokiem Cecylii Suszki, która nie przepuściłaby żadnej literówki nawet na dalekim horyzoncie. Tekst dyktanda? Ach, wiadomo – tradycji musiało stać się zadość, więc było w nim więcej pułapek niż w piwnicy u sprytnego chomika. Ale to właśnie był cały urok! I wszyscy wiedzieli, że robimy to nie tylko dla sportu – bo w sercach mieliśmy Panią Halinkę: kobietę z klasą, wieczną inspirację, która z jednej strony pilnowała przecinków, a z drugiej potrafiła rzucić taką życiową mądrością, że młodzież siedziała i myślała jeszcze tydzień!
Muzyczna wisienka na torcie
I kiedy już wszyscy skończyli swoją batalię z przecinkami i innymi ortograficznymi potworkami, zanim jeszcze poznaliśmy tych, którzy wygrali tę literkową wojnę – na scenie pojawili się młodzi muzycy i miękkie dźwięki rozlały się po sali niczym ciepła czekolada w chłodny dzień. To był idealny moment: zmęczenie po pisaniu spotkało się z muzycznym ukojeniem, a emocje przed ogłoszeniem wyników jeszcze bardziej się podkręciły. Serio, takiego klimatu nie powstydziłaby się żadna hollywoodzka gala!
I wtedy nadeszła chwila prawdy…
Wreszcie – fanfary! Nadszedł czas ogłoszenia wyników i, serio, emocje były większe niż przy losowaniu Lotto. Laureaci – młodzi i ci trochę starsi – wychodzili dumni jak pawie w niedzielę. Nagrody były, oczywiście, ale jeszcze ważniejsze było to, że każdy, absolutnie każdy wychodził z tej sali z poczuciem: „Kurczę, było warto”. Nie chodziło tylko o te wszystkie śmieszne błędy i walkę o tytuły – chodziło o pamięć o cudownej nauczycielce i o to dziwne, ciepłe uczucie, które człowiekowi zostaje, gdy wie, że jest częścią czegoś większego. Do zobaczenia za rok, ortograficzni wojownicy!