Pochodząc z rodziny z takim nazwiskiem, z takimi osiągnięciami na polach artystycznych, nie mogła Simona żyć tak po prostu. Mając również takie deficyty emocjonalne, wyniesione z rodzinnego domu, nie mogła być inna. Ale miała coś, czego ja jej bardzo zazdroszczę, odwagę by żyć tak, jak chciała. Nie tak, jak wszyscy wokół oczekiwali, szła swoją własną drogą, realizowała swoje zamierzenia z uporem na przekór wszelkim trudnościom.
Wyjazd i w efekcie przeżycie ponad 30 lat w białowieskiej puszczy, w domu bez wygód, to była ucieczka od oczekiwań i nawet nie wiem, czy nie od samej siebie trochę. A może poszukiwanie? Bo tak naprawdę tam się odnalazła, robiła to, co kochała. Niezwykła historia.
Po prawdzie nie wiem, czy byśmy się polubiły, bo u Simony świat był raczej czarno biały, ale ogromnie ją podziwiam za stworzenie swojego własnego świata.
Przewija się przez książkę historia jej związku z mężczyzną, z którym spędziła to życie w Białowieży. Trudnej miłości, gdzie nigdy słowo kocham nie padło, bo spotkały się dwie indywidualności, miłośnicy wolności i swobody ale i ludzie, którzy odnaleźli w sobie nawzajem coś, co kazało czy też pozwoliło trwać przy sobie na dobre i złe. I najpełniej ukazało się to uczucie, kiedy Simona umierała. Nie słowa tu były ważne, ale czyny.
Dzięki wrażliwości autorki, która zebrała wspomnienia bliskich i współpracowników, możemy poznać portret osoby niezwykłej, z trudnym charakterem ale oddanej bez reszty przyrodzie. Która walczyła całe swoje życie o coś, ale nigdy o siebie. Jej apodyktyczny charakter wcale jej tych zmagań nie ułatwiał, ale z reguły potrafiła dopiąć swego w słusznych sprawach. Tylko jedną walkę przegrała, o swoje życie, które mogło jeszcze trwać.
Polecam. Świetna.