Bob Marley – prorok, który zamienił gitarę w mikrofon sumienia
11 maja 1981 roku świat stracił Boba Marleya – człowieka, który brzmiał jak rewolucja, wyglądał jak objawienie, a mówił jak przyjaciel, który wie, że wszystko będzie dobrze – tylko trzeba chwilę potańczyć. Zmarł mając zaledwie 36 lat, ale to, co zostawił po sobie, spokojnie wystarczyłoby na siedem żyć i jedną dogrywkę.
Bob nie był „muzykiem reggae”. On był reggae, skondensowanym w jednym człowieku, którego głos był zarazem kojący i wstrząsający. Dla jednych był idolem, dla innych prorokiem, a dla wszystkich – kawałkiem wolności, który da się nucić.
Muzyka, która była bardziej polityczna niż niejedna konstytucja
Bob urodził się w 1945 roku w Nine Mile na Jamajce, a wychował się w ubogiej dzielnicy Kingston – Trenchtown, która miała więcej betonu niż perspektyw. Ale Marley był z tych, co nie pytają „czy warto?”, tylko „gdzie podłączyć wzmacniacz”. Zanim jeszcze świat powiedział „Bob”, on już grał dla tych, których nikt nie słuchał – i słuchał tych, których nikt nie widział.
Z zespołem The Wailers nagrywał piosenki, które trafiały w duszę, a nie tylko w listy przebojów. Gdy śpiewał „Get Up, Stand Up”, to nie była zachęta do tańca, tylko wezwanie do oporu. A „No Woman, No Cry”? To był wiersz, który chciałbyś napisać komuś, kto płacze, ale nie wiesz, jak.

Ciekawostki, które robią wrażenie – i to nie tylko na fanach reggae
- Marley miał ojca białego oficera brytyjskiego i jamajską matkę, przez co w dzieciństwie był outsiderem w obu światach.
- Był wyznawcą rastafarianizmu, religijno-kulturowego ruchu, który traktował Etiopię jako duchową ojczyznę i Haile Selassie jako boskiego przewodnika. Tak, to dlatego w jego tekstach tyle o Syjonie i Babilonie – i nie chodziło o miejscowości.
- Przeżył zamach na swoje życie w 1976 roku – został postrzelony, ale mimo to dwa dni później wystąpił na koncercie pokojowym. Powiedział tylko: „Źli nie robią sobie przerwy, więc ja też nie mogę.”
- W 1978 roku podczas występu na Jamajce połączył ręce dwóch zwaśnionych przywódców politycznych, wymuszając chwilowy rozejm.
- Jego ostatnie słowa brzmiały: „Money can’t buy life.” I to jedno zdanie miało więcej sensu niż wszystkie kampanie reklamowe banków razem wzięte.
- Został pochowany w rodzinnym Nine Mile, z gitarą, marihuaną, Biblią i piłką nożną – czyli wszystkim, co naprawdę kochał.
Bob Marley – muzyczny rewolucjonista, który bardziej wierzył w „One Love” niż w jakikolwiek system
Dla wielu to był tylko człowiek z dredami i spliffem w ręku. Dla reszty – głos, który wciąż brzmi, gdy jest niesprawiedliwość, bieda, miłość, tęsknota, bunt. I w sumie… brzmi cały czas.
Marley nie tylko śpiewał o wolności. On nią był. I choć ciało odeszło 11 maja 1981 roku, to dusza – no cóż – wciąż daje koncerty w głośnikach, słuchawkach, sercach i muralach.