Jedna z piękniejszych, niezapowiedzianych wizyt, gdy dzwoni były uczeń, że właśnie jest niedaleko i może dam się zaprosić na kawę. A ja w odpowiedzi zapraszam go do siebie. I wchodzi dwie minuty później, a ja mówię: „Jak dobrze, Pawełku, że przyszedłeś!”. Bo choć już dorosły i samodzielny, zawsze będzie moim małym dzieciakiem, jednym z grona tych szczególnie mi bliskich.
Swojsko i intelektualnie
Paweł miesza na patelni cebulę, ja gotuję pierogi, przygotowuję lemoniadę, kawę z gęstą pianką… Jakże się dobrze przy tym rozmawia! Chłopak ma ciekawe spostrzeżenia i trafne uwagi. Dyskutujemy między innymi o tym, że ludzie wychowani w określonych warunkach społeczno-kulturowych nie zastanawiają się nad pewnymi aspektami, bo są one dla nich oczywiste, a oczywistości się nie podważa.
Refleksje dotyczące własnego miejsca w życiu przychodzą później, gdy zostaję sama. Myślę o warstwach społecznych, o które się ocieram, które obserwuję. Posuwam się dalej – w swoich rozważaniach nazywam je kastami, choć nie mają takiego umocowania jak w hinduskim społeczeństwie, gdzie przynależność do odpowiedniej grupy wynika z urodzenia, jest dziedziczna i niezbywalna.
Warstwy społeczne z urodzenia
Człowiek potrzebuje innych do życia i funkcjonowania. Samotnicy to jednostki, które tylko potwierdzają regułę. Tak więc przynależność jest niemal konieczna. Jednak w naszym obszarze kulturowym nie mówi się o kastach, bo żadna tradycja ani ustawa nie trzyma człowieka w jednym, określonym miejscu. Polska „kastowość” (jak to nazywam) nie jest dziedziczna, choć można by z tym dyskutować…
Podział społeczny czy środowiskowy jest wyraźny, podobnie jak w przeszłości, choć z pozoru te różnice dawno się zatarły; w obszarach życia i funkcjonowania są jednak bardziej oczywiste, niż się to wydaje.
Korpoludy, nowobogaccy, ideowcy bez pieniędzy…
Niedawno czytałam bardzo ciekawą książkę Jarosława Księżyka „Hydra”. Ciekawa przede wszystkim dlatego, że… jeszcze takiej nie czytałam! Treść była naszpikowana korporacyjną nowomową i chyba jednak nieco inaczej ją odebrałam, niż grupa docelowa Autora. Jak sam mi powiedział: „…chciałem dać pożywkę pracownikom korporacji, żeby odnaleźli znane im sytuacje. Pośmiali się itp.”.
Dla mnie środowisko korporacyjne jest absolutną abstrakcją, zwłaszcza w swoim hermetycznym ujęciu. I nie tylko o nowomowę tu chodzi. Podobnie jak nie rozumiem nowobogackich, manifestujących swój wyższy status społeczny, nieświadomych własnej śmieszności wynikającej z owych zachowań. Nie rozumiem tez ideowców bez pieniędzy, którzy z powodu własnych przekonań nieraz żyją na granicy nędzy i nie widzą, że nikogo nie obchodzi ich „protest”, nie ma większego znaczenia we współczesnym świecie. Nie są w stanie niczego zmienić, bo brak im siły przebicia.
Jeśli się zastanowić, tego typu grup jest mnóstwo! Poczynając od podlotków i macho u ich boków, a kończąc na intelektualistach najwyższej klasy.
A może by jednak coś zmienić?
Z ciekawością podglądam tych, którzy bardzo się ode mnie różnią. W jakiś dziwny sposób te obserwacje mnie fascynują. Że się tkwi w środowisku – mniej lub bardziej świadomie – bez potrzeby zmiany. Sama już dawno to zrobiłam i chcę jeszcze. Ale z innymi różnie bywa…
Kiedyś zaprosiłam znajomego – od którego przez ostatnie lata oddaliłam się o lata świetlne – na spotkanie autorskie bardzo ciekawej osoby, która miała wiele do powiedzenia na temat swoich aktywności literackich i kulturowych. Na koniec był przewidziany krótki recital światowej klasy pianisty. Wszystko w dogodnym dla kolegi czasie i bez żadnych dla niego kosztów. Ale nie przyszedł. Później szczerze wyznał, że jego w ogóle to nie interesuje. Woli sobie usiąść w garażu z sąsiadem, wypić flaszkę, zwłaszcza w piątkowe popołudnie, i pogadać o dupie Marynie. On nie potrzebuje niczego więcej. W takim środowisku się wychował i to mu wystarczy. Nie zastanawia się, że można coś więcej, inaczej…
Znany mi niegdyś chłopak, mając za autorytet odwiedzanego w więzieniu ojca, zaczął go naśladować, a na próbę przedstawienia mu konsekwencji, stwierdził: „Więzienia są dla ludzi”.
Albo pewna wielodzietna rodzina, gdzie oprócz jednego syna (który się wyrodził), wszystkie dzieci były przeznaczone do stanu duchownego, i weszły w to bez zastanowienia, bo tak od początku ukształtowali ich rodzice. Tym młodym ludziom do głowy nie przyszło, żeby cokolwiek kwestionować!
Z kolei intelektualna arystokracja, jak ich ze szczerym podziwem nazywam, nie będzie chciała zmienić środowiska i sposobu bycia, bo – jako umysłowa elita – ma świadomość swojej wartości i miejsca w świecie, wynikającego z urodzenia w rodzinie z tradycjami, bagażem przodków i bogatym dziedzictwem intelektualno-kulturowym.
Wybór czy oczywistość?
Czy jednak mamy prawo uważać się za ekspertów i decydować, kto, co i jak powinien zmienić? Taka refleksja mi się zrodziła, gdy zaczęłam w swoich rozważaniach nazbyt się zapędzać.
Używki czy niemoralne środowisko bywa tak samo pociągające, jak każde inne, bywa hermetyczne, jak choćby to przywołane z książki Księżyka, bywa intrygujące czy inspirujące. Każdy może iść tak w jedną, jak i drugą stronę. Może też stać w miejscu. Jego wybór.
Ja się cieszę z własnej drogi i tego, że nie zamknęłam się, tylko wciąż szukam. Szukam czegoś więcej. Nie ja jedna, szkoda tylko, że wielu wybiera stagnację. Choć może to wcale nie jest wyborem, a jedynie oczywistością, w której się wyrosło i której się nie podważa…
Od Pawełka się zaczęło
Od tego mojego małego Pawełka – który przerósł mnie o dwie głowy – zaczęłam, a kończę w bardzo filozoficznych rewirach. Ale dobrze tak płynąć, myśleć, wybierać, decydować. Świadomie tak… I rozważać też dobrze.