Miałam…mały problem z „Cieniami w raju” bo bardzo, ale to bardzo przypominają „Łuk triumfalny”. I taka byłam rozgoryczona, taka się czułam…oszukana. Bo czy Remarque też schematowi uległ? Czy mam go postawić w jednym szeregu z całą rzeszą innych schematyków? Serce mnie bolało, całkiem jak złamane.
Mamy tu niemal wszystko, co w „Łuku triumfalnym” tylko przeniesione na inny kontynent. Wojna naszych bohaterów wygnała za ocean, w Ameryce szukają swego szczęścia, spokoju, życia. Kolejny etap w podróży wojennej. I nawet dobrze się tu odnajdują, przynajmniej niektórzy, a może tylko powierzchownie, może to kolejna z masek, jakie mierzą, jakie przylegają do ich twarzy, serc i dusz zniszczonych wspomnieniami dramatu wojny w Europie, a w Ameryce zdającej się być snem jakimś dalekim, budzącym ich nagle spoconych ze strachu i niedowierzania. Receptą na nostalgię za rajem utraconym i nadzieję, płonną, jak się okazuje, na zmianę w sposobie myślenia już po hekatombie, jest wódka, czasem jakiś lżejszy trunek i…miłość. Ale czy możliwa jest miłość, taka zwykła, pełna czułości, zrozumienia, kiedy oni sami tak bezbrzeżnie pełni beznadziei, snujący się po nowym świecie niczym cienie, ze świadomością, że to nie ich miejsce i nie czas. Bo oni gdzieś tam zostali, w swoich ojczyznach, nawet Niemcy, którzy przeciw są i byli tej całej wojnie, którzy zakosztowali obozów i więzień od swoich współbraci. Jakże gorzka ta świadomość. Niemożliwe jest w takim przypadku miłości czysta, czasu pokoju i spokoju. U Remarque to potyczka, nieustanny pojedynek, pełen niedomówień i prze…mówień. Z gorączka ciała, namiętna ale oschła emocjonalnie. Pełna lęku. Bo chociaż padają wyznania, to niczym one są wobec otaczającego świata, który dla tych emigrantów jest teatrem, udawaniem. Bo niby wojna jest, oni ją znają, ale jest tak daleko, za oceanem, a jednocześnie tak blisko, najbliżej, pod ich skóra, w ich umysłach. I oni sami są udawaniem, bo żyć trzeba. Ale nie żyć również. I wielu z nich chce właśnie nie żyć, więc umierają cichutko, w samotności, czasem w ostatnim odruchu instynktu wołają o pomoc, ale nikt tego wołania na czas zrozumieć nie potrafi, może nie chce zburzyć swojej własnego pokoju w darowanym wspaniałomyślnie domu. W tym raju, w którym oni tylko cieniami snujacymi się w makabrycznym tańcu udawanego życia. I ostatecznie porzucają ten raj, by wrócić do swojego, prawdziwego, który istnieje już tylko jako raj utracony.
Była ta książka przyczyną mojej melancholii. Pełna goryczy, smutku, nie ma w niej choćby szczypty optymizmu. Chociaż jednej iskry, która można by pieczołowicie rozdmuchać. Nic.
Styl typowy dla Remarque, nieśpieszny, taki jak zza szyby. Kocham go za ten styl i tylko dlatego, przynajmniej początkowo brnęłam strona po stronie. On mnie urzeka, wciąga między wersy, przemiela mnie, wypluwa i mam…swoją melancholię. Amerykańskie życie emigrantów w dużym kontraście, ale nie dosłownym, z życiem ich samych kiedyś, nie tak dawno w Europie i w obliczu toczącej się tam wojny. Wątek miłosny doskonały, nieoczywisty, nagły, trudny.
Jedyny minus, to tłumaczenie. Z uporem godnym lepszej sprawy tłumacz stosował szyk przestawny, co jawiło się momentami jak kuriozum i tak nieładnie się te słowa na języku układały.
Wybaczam mu schemat, mając nadzieję, że „Cienie w raju” to niejako kontynuacja „Łuku triumfalnego”. Mam jeszcze kilka pozycji tego autora, ale jeśli się okaże, że schemat powiela, to się pogniewam na niego. I tyle.
Ach, byłabym zapomniała. Ponieważ ja ciągle gonię króliczka, czytaj, poszukuję w życiu dwóch dla mnie kwestii zasadniczych, sensu i szczęścia….cóż, znalazłam u Remarque receptę. Nie wiem, czy skuteczna: „Komfort cielesny…zabija każdy przebłysk ducha. Trzeba się mniej wytężać i jest się szczęśliwym”. Czyżby to było aż tak proste? Będę testować.
Polecam bardzo.