82-letni Leonard Cohen zmarł we śnie w swoim domu w Los Angeles 7 listopada 2016 roku. Informacje o jego śmierci pojawiły się dopiero kilka dni później na oficjalnym Facebooku artysty.
Z bezmiaru słów, jakimi można go opisać, wyłania się obraz twórcy,który wykorzystał wyjątkowy potencjał literacki, aby przekuć go w liryczną opowieść, jaką zawarł w swoich piosenkach i wyśpiewał niepowtarzalnym głosem.
Tę na poły autobiograficzną „muzyczną historię” tworzą słowa: niezwykle silnie zapadające w pamięć, będące połączeniem aspektów związanych z miłością we wszelkich jej przejawach – od tej czysto fizycznej po duchową, a także wewnętrznym niepokojem, wrażliwością, poszukiwaniem harmonii i wolności w jakże niespokojnym, „rozedrganym” świecie.
Zanurzając się w świecie słów, melodii i wyjątkowego głosu, odnajduję – i myślę, że podobnie czyni wielu wiernych słuchaczy Leonarda – swoiste poczucie bezpieczeństwa, że ktoś potrafił wyrażać myśli i uczucia tym, które są tylko z pozoru oczywiste; towarzyszy temu również silna potrzeba nostalgii, czyniona powoli, bo Leonard nie spieszył się wykonując swoje utwory, celebrował słowa, jak w piosence „Slow” z przedostatniej płyty „Popular problems”:
„I’m slowing down the tune,
I never like it fast
You want to get there soon
I want to get there last”.
Jakże często chciałoby się wykrzyczeć losowi, że parafrazując słowa jednej z piosenek „w moim sekretnym życiu” nie ma miejsca na odchodzenie, Ci których podziwiamy powinni przecież towarzyszyć nam do końca. Nawet, jeśli wiemy, że pozostaną płyty i książki, przekonanie, że ich autor był tutaj wśród nas, czego niektórzy doświadczali namacalnie podczas koncertów, było czymś niezwykle istotnym, taką swoistą duchową, zakamuflowaną więzią. Lou Reed powiedział kiedyś: „Powinniśmy być wdzięczni, że żyjemy w tym samym czasie co Leonard Cohen”.
Leonard Cohen miał zwyczaj zachowywać pewną „elegancką rezerwę” wobec siebie i świata, dlatego też warto mieć nadzieję, że możemy Go wciąż spotykać tutaj na ziemi, słuchając i czytając Jego poezję …