Minęło kilka dni od koncertu zorganizowanego spontanicznie i z potrzeby serca – koncertu dla Sary.
Robiąc relację z tego wydarzenia, miałem okazję przyjrzeć się zachowaniom ludzi i przemyśleć sens robienia takich imprez.

Nie chcę rozpisywać się na temat tego, że koncert się udał: organizatorzy stanęli na wysokości zadania, oprawa muzyczna była świetna i na długo pozostanie w pamięci, a scenografia była znakomitym uzupełnieniem, bo tak właśnie było.
Wiele ciepłych słów mógłbym też skierować do wolontariuszy, którzy pakowali słodkie zestawy, które razem z darowiznami gotówki wsparły konto do walki z chorobą Sary.
Można powiedzieć jedno: osoby z zaplecza i frontmani wydarzenia sprawili, że mieliśmy poczucie udziału w naprawdę czymś ważnym.
Tego się nie zapomina i za to należą się autentyczne słowa uznania.
W takim razie o czym to ja chciałem pisać?
A o tym, że – tak w trakcie, jak i po – słyszałem słowa: „Piękne i wzruszające, szkoda tylko, że z takiej okazji”.
Ano właśnie. Fajnie gdybyśmy mogli się spotkać na „normalnym” koncercie. Tylko czy wtedy byśmy przyszli?
Przecież jest wiele koncertów, wystaw, odczytów organizowanych niemal każdego dnia, a mając samochód przed domem, możemy zwyczajnie wsiąść i pojechać.
Jednak nie jedziemy.
Dlatego cieszy mnie, nie wiem jak Was, że kiedy koncert ma w sobie przesłanie – pomóc drugiej osobie – nie zastanawiamy się, tylko zwyczajnie idziemy.
Nawet sobie nie uświadamiamy, ile to znaczy dla człowieka, który akurat jest w tej trudnej sytuacji. Będąc z Sarą – w tym przypadku niebezpośrednio, bo zza szyby – dajemy jej niesamowity zastrzyk dobrych emocji i siłę do walki, choć ta młoda istota ma jej niezmiernie dużo.
To jest to dobro, którego nie sposób wyrazić szelestem banknotów, choć ten jest w tym przypadku niezwykle ważny i pożądany.
Bardzo wierzę w to, że kiedyś spotkamy się znowu na koncercie, a wówczas to Sara będzie na scenie.




Foto: Michał Kuźma