Powiedzenie „podróże kształcą” jest powszechnie znane. Trudno się z tym nie zgodzić, poczynając od podróży koleją czy komunikacją miejską, kończąc na dalekich, egzotycznych wyprawach. A że czas mi sprzyjał, to i ja wyjechałam nieco dalej niż na drugi koniec miasta.
Wiejska sielanka
Czytanie odpręża, zwłaszcza gdy nie muszę kontrolować czasu. Książki na urlopie są więc obowiązkowe, podobnie jak samotne spacery, które wyjątkowo lubię.
Droga przez wioskę była typowa, z fragmentem wydzielonego dla pieszych pobocza. Po obu stronach domy, niektóre z zabudowaniami gospodarczymi, krowy i owce na pastwiskach, standardowy smród gnojowicy z pola, warkot traktora gdzieś w oddali. Zieleń we wszystkich odcieniach, charakterystycznych dla wczesnego lata. Niewykoszone trawy przy drodze i rumianki tu i ówdzie dodawały uroku, a lekki wiatr nie przeszkadzał ptakom w ich trelach. Szum liści w koronach drzew dobrze znany, chmury na niebie tak samo malownicze. I dziki bez pachniał zapowiedzią domowej nalewki. Wzniesienia i góry całkiem podobne do moich Beskidów. Gdyby nie to, że samochody jeździły lewą stroną drogi, a krowy muczały po angielsku, można by pomyśleć, że to Polska właśnie…
Pierwsze koty za płoty, a bramki trzeba przejść
Jako że ostatni raz w Anglii byłam jakieś osiem czy dziewięć lat temu, strach spojrzał w moje wielkie oczy. Bo przecież nie znam angielskiego, bo przecież kraj wyszedł z Unii, bo… sama nie wiedziałam co jeszcze, ale po prostu bałam się tego wyjazdu.
Już na polskim lotnisku okazało się, że nie ma czego się bać, a na angielskim – wystarczy robić to samo co inni, czyli iść przed siebie, odczytywać piktogramowe instrukcje, a posługiwanie się angielskimi półsłówkami wystarcza do skomunikowania się. Przejście przez bramki bez pikania i kontroli osobistej. Co więcej – kontrola paszportowa w pełni automatyczna. Wystarczyło przyłożyć odpowiednią stronę paszportu do czytnika i wrota do innego świata otwarte. Lotnisko niby duże, ale spodziewanych problemów brak. „Kafe late plis” bez problemu, „kesz” w należnej kwocie – podobnie. Tylko droga do domu przyjaciół jakaś taka inna, taka lewa.
Jak kobieta z kobietą
Angielska żona mojego polskiego przyjaciela raczej nie zrobiła postępów w nauce języka, podobnie jak ja i jej polski był równie słaby jak mój angielski, co nie przeszkadzało nam w babskich ploteczkach, a bardziej zaangażowane rozmowy w płynny sposób przechodziły przez głosowego tłumacza w telefonie. Mój „aj litl spik inglisz” sama nie wiem czemu wzbudzał sympatię i duże pokłady życzliwości u tubylców. Gdy angielska żona została wyściskana przez dawno niewidzianych „koliks”, w magicznym miejscu nad jeziorem, gdzie wcześniej pracowała, dostało się i mnie – mój deficyt przytulania został w pełni zaspokojony. I poznałam kolejnych fajnych ludzi.
Popołudniowa herbata, jak przystało na typowych Anglików (choć ja wolałam kawę), scones z rodzynkami i dżemem truskawkowym, w eleganckiej restauracji nad jeziorem, były fajnym dodatkiem do i tak uroczego dnia. Cośmy się nagadały, cośmy się pośmiały – to nasze. A później niespodzianka, powrót dłuższą, malowniczą trasą. Gdyby nie monumentalne w odbiorze, bezdrzewne góry, czułabym się jak u siebie, gdzie podobnie uroczych zakątków też nam nie brakuje.
Rozmowy, które dają do myślenia
Jako że nie mam bariery językowej w kontakcie z moim polskim przyjacielem (choć on już teraz jest bardziej Anglikiem niż Polakiem), mogliśmy się swobodnie nagadać do woli. A że jest sommelierem i ma w domu całkiem niezłą kolekcję, to i rozmowy były bardziej elokwentne.
Dowiedziałam się, że mikromonumentalne (w moim odbiorze) góry w Lake District zostały w przeszłości w zupełnie typowy sposób pozbawione drzew. Po prostu je wycięto, nie dbając o nowe nasadzenia.
Sharrow Bay, niegdyś jeden z najpiękniejszych i najlepszych brytyjskich hoteli, gdzie ogrodem zajmowało się kilku ogrodników, a przy fortepianie, dla relaksu, zasiadał sam sir Elton John, teraz jest smutnym, zarośniętym, popadającym w ruinę miejscem. Wprawdzie nowy właściciel podjął kroki zmierzające do przywrócenia dawnej świetności, ale śmieci, złamane latarnie i wystrzępiona od wiatru brytyjska flaga na maszcie… jakoś temu przeczą.
Jak przystało na opowieści dziwnej treści, usłyszałam, jak to w pobliskiej wiosce, podczas lokalnego festynu, miejscowi zmusili młodego chłopaka, który pojawił się ze swoim bike cafe, ze wszystkimi pozwoleniami na prowadzenie interesu, do opuszczenia miejsca – bo zabiera im klientów i tym samym zarobek, choć w miejscowości był jedynym z tego typu interesem.
Co widziałam?
Widziałam Żabkę, choć bez typowej zielonej kolorystyki i świecących neonów z motywem żaby, za to z polską kiełbasą i szynką od Hańderka. Widziałam urocze galeryjki sztuki, ale i opuszczone lokale bez najemców. Sprzedawców, którzy zachęcająco się uśmiechali, jak i takich, których spojrzenie zniechęcało do powtórnej wizyty. Śmieci na ulicach, ale i zadbane, ze smakiem urządzone obejścia, przydomowe podwórka. Twarze buddystów tak łagodne i pełne miłości, jak tylko można sobie życzyć w kontakcie z drugim człowiekiem i zwykłych turystów, których niewiele interesuje, prócz odhaczenia miejsca na urlopowej mapie. Widziałam kamienne murki zaznaczające pola, urocze domki, żywcem wyjęte z serialu „Morderstwa w Modsomer” i zachwycające krajobrazy. Mijałam obcych ludzi którzy mówili „heloł” albo „haj” i nie potrzebowali nic więcej oprócz życzliwości w odpowiedzi, ale i takich, którzy nic nie mówili. Widziałam wszystko to, co widuję na co dzień. Zwykłych ludzi w ich zwykłym życiu. Bardzo podobnie, jak widuję to wszystko u siebie, w Polsce…
Różnice nie muszą dzielić
Obserwacje jeszcze bardziej niż kiedyś uświadomiły mi, że wszystko, a przynajmniej bardzo wiele, zależy od człowieka, a ludzie, jeśli pominąć oczywistą odmienność kulturową, są do siebie bardzo podobni. To co dzieli, często jest zwykłym nastawieniem, bezrefleksyjnym przyjęciem pewników bez ich weryfikacji. Można się różnić i różnimy się, ale podziały sami sobie tworzymy. Oby ich było jak najmniej – o ileż prostsze będzie życie.