Dla mnie była momentami dość trudna w odbiorze, głównie ze względu na całe mnóstwo odniesień do muzyki lat 50tych i dalej, o której ja pojęcie mam, mówiąc delikatnie, słabe. Kolejne całe mnóstwo odniesień do mitologii, tu już większych problemów nie miałam. Bo cała ta historia zdaje się być osadzona na kanwie mitu o Orfeuszu i Eurydyce. Pozwala sobie autor na wariacje w tym temacie, ale myśl przewodnia pozostaje niezmienna.
Wielowątkowość powieści nie jest tutaj problemem, kłopot w tym, że ona zatacza tak szerokie kręgi w tematyce mi obcej. Prawdę mówiąc, były momenty, że jak rozumiałam 40% czytanego fragmentu to był sukces. Zderzenie kultury Wschodu z Zachodem, kolejna zagwozdka, bo Wchodnią znam dramatycznie pobieżnie. Indyjskie wierzenia, symbole mało mi mówią. Bardziej rozumiem Zachodnie.
Natomiast piękny język kazał mi trwać do ostatniej strony i śledzić meandry trudnej miłości bohaterów, ich dróg życiowych, karier. To historia o miłości cierpliwej, ale i bez zahamowań, o stracie, której nic nie jest w stanie wypełnić i która zdaje się być końcem. O podążaniu wbrew i na przekór wszystkiemu za miłością, bez względu na czas i przestrzeń. A wszystko to w oparach rodzącego się rocka z całym dobrodziejstwem inwentarza, narkotykami, imprezami, rozbuchaniem erotycznym, kombinatorstwem, rozłożoną na łopatki psychiką. Z trudnymi relacjami rodzinnymi w tle. Nic nie ma granic i wszystko jest granicą, za którą nie ma nic albo jest wszystko.
Na pewno ciekawa, piękna ale, jak dla mnie, trudna. Tylko, że ja tak kocham słowa, że gdyby ktoś mi napisał instrukcję obsługi kosiarki pięknym językiem, to też bym łyknęła i jeszcze chwaliła.
Salman Rushdie „Ziemia pod jej stopami”

Czas czytania: < 1 minuty