Jak Lem stracił wiarę w naukę – i dlaczego ja też mam z tym problem
Lem zaczynał jako wielki fan nauki. Wierzył, że nauka nas wyzwoli, rozwiąże wszystkie zagadki, a przyszłość będzie należeć do ludzi mądrych, odważnych i szlachetnych. Tylko że im dłużej patrzył na rzeczywistość, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że to wszystko nie jest takie proste. Czytając jego książki, przechodzimy razem z nim drogę – od entuzjazmu do sceptycyzmu, a może i do smutnej konstatacji, że nauka zamiast nas oświecać, prowadzi nas w ślepą uliczkę.
Na początku była euforia, czyli jak Lem wierzył w naukę jak w świętość
Gdybym mógł cofnąć się w czasie i pogadać z młodym Stanisławem Lemem, pewnie usłyszałbym od niego coś w stylu: „Nauka to przyszłość! Zmienimy świat! Zrozumiemy wszechświat, opanujemy materię, polecimy w kosmos i stworzymy lepszą ludzkość!”. No i faktycznie, w jego pierwszych książkach ten entuzjazm aż kipi.
Wystarczy sięgnąć po „Astronautów” (1951) czy „Obłok Magellana” (1955). W tych powieściach wszystko wydaje się proste – świat jest do odkrycia, tajemnice czekają na rozwiązanie, a naukowcy to nowi bohaterowie ludzkości. Ich siłą jest wiedza, ich bronią – metoda naukowa, a ich misja – poznanie i cywilizacyjny postęp. W jego wczesnych książkach nauka już nigdy nie miała tworzyć broni, nigdy nie miała niszczyć – miała tylko pomagać, rozwijać, budować.
To jest ten moment, w którym Lem był jeszcze pełen wiary. Wierzył, że rozum wygrywa z chaosem, że każda zagadka może zostać rozwiązana, że człowiek może stać się panem rzeczywistości. Jego bohaterowie – naukowcy i inżynierowie – są jak kapłani nowej epoki. Nie tylko posiadają ogromną wiedzę, ale są też moralnie czyści, szlachetni, pełni altruizmu. To oni prowadzą ludzkość ku lepszemu jutru.
Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, brzmi to prawie naiwnie. Ale wtedy – w latach 50. – to był dominujący sposób myślenia. Nauka miała być cudownym narzędziem, które uleczy świat. Lem szedł tą ścieżką, dopóki nie zaczął widzieć rys na tym idealnym obrazie.
Pierwsze pęknięcia w fundamencie: „Eden” i spotkanie z niepoznawalnym
A potem pojawił się „Eden” (1958). I coś się zmieniło.
W tej książce mamy standardowy początek: naukowcy lądują na obcej planecie. Jak przystało na ludzi nauki, od razu zabierają się za badanie otoczenia. Ale tym razem dzieje się coś dziwnego – im bardziej próbują to miejsce zrozumieć, tym bardziej zdają sobie sprawę, że jest ono kompletnie obce. Każda ich hipoteza okazuje się błędna, każde tłumaczenie – niepełne, a wszelkie próby klasyfikacji – chybione.
To jest kluczowy moment. Lem zaczyna dostrzegać, że nauka nie jest idealnym narzędziem do poznania rzeczywistości. Są rzeczy, których po prostu nie da się ująć w kategorie, nie da się zredukować do wzorów i teorii. I co wtedy? Czy to znaczy, że nauka ma granice? Że są rzeczy, których nie da się zrozumieć?
Lem jeszcze nie odpowiada na te pytania, ale zaczyna czuć, że coś tu nie gra.
„Solaris”, czyli moment, w którym nauka rozkłada ręce
A potem napisał „Solaris” (1961). I to był koniec jego naukowego optymizmu.
Ta książka to absolutna demolka wiary w potęgę nauki. Mamy planetę, a na niej dziwny ocean – prawdopodobnie żywą istotę. Naukowcy próbują go zbadać, skatalogować, opisać, ale nic z tego. Wszystkie ich wysiłki spełzają na niczym. Ocean robi rzeczy, które nie mieszczą się w żadnych znanych modelach. I najgorsze jest to, że im więcej badań, tym mniej wiadomo.
To jest jak uderzenie w ścianę. I to nie byle jaką – to ściana, której nawet nie widzimy, bo jest poza naszym pojmowaniem.
Lem idzie tu jeszcze dalej – pokazuje, że nauka jest już tak wyspecjalizowana, że naukowcy przestali się ze sobą dogadywać. Solarysta-cybernetyk nie rozumie solarysty-symetraidologa, bo ich dziedziny oddaliły się od siebie tak bardzo, że przestali mówić tym samym językiem. I tu pada jedno z najważniejszych pytań: „Jak chcecie porozumieć się z obcym umysłem, skoro nie potraficie dogadać się nawet między sobą?”
To już nie jest tylko pesymizm – to rozczarowanie w czystej postaci. Nauka nie tylko nie potrafi odpowiedzieć na wszystkie pytania, ale wręcz oddala nas od prawdziwego poznania.
Automatyzacja nauki – ostatnia nadzieja?
W latach 60. Lem zaczyna zastanawiać się nad tym, czy człowiek w ogóle nadaje się do uprawiania nauki. Widzi, że ilość informacji rośnie wykładniczo i że ludzie po prostu nie dają rady jej przetwarzać. W „Summie Technologiae” (1964) rzuca więc pomysł: może trzeba oddać naukę w ręce maszyn?
To jest ciekawa koncepcja, bo początkowo wydaje się ratunkiem. Ale im bardziej się nad tym zastanowimy, tym bardziej widać, że to pułapka. Bo jeśli maszyny są mądrzejsze od nas, to po co my w ogóle jesteśmy potrzebni?
Lem przeprowadza ten eksperyment myślowy do końca w „Golemie XIV” (1981), gdzie superinteligentna maszyna przez chwilę komunikuje się z ludźmi, ale potem przestaje – bo uznaje, że jesteśmy dla niej zbyt głupi.
Chaos i przypadek, czyli nauka traci sens
Pod koniec życia Lem poszedł jeszcze dalej – zaczął kwestionować samą istotę nauki. Doszedł do wniosku, że w rzeczywistości może nie być żadnych praw. Może wszystko, co znamy, to tylko przypadek, a my próbujemy na siłę narzucić sens tam, gdzie go nie ma?
To już nie jest tylko sceptycyzm. To niemal nihilizm.
I co z tego wynika?
Dla mnie ta podróż Lema – od entuzjazmu do totalnej rezygnacji – jest fascynująca i niepokojąca zarazem. Pokazuje, że nauka nie jest prostą ścieżką do prawdy. Czasem może być wręcz drogą w ciemność.
A najgorsze jest to, że mam wrażenie, że Lem miał rację.