Słuchaj nas online

Informacje | Kultura | Rozrywka | Nauka

Mam prawo…, czyli chrońmy nasze dzieci

Więcej od tego autora

Przeczytasz w: 2 minuty

Całkiem niedawno usłyszałam od znajomego, jak to w przedsiębiorstwie, którym zarządza, poszukiwano specjalisty na określone stanowisko. Przez gęste sito przeszło kilka osób, w tym kobieta spełniająca wszystkie warunki z nawiązką, dodajmy – na papierze. Kilka fakultetów, kursy, certyfikaty… Do tego – jako bonus – nigdy nie do przecenienia młodość, a tym samym z założenia energia i kreatywność. I wszystko byłoby dobrze, bo prezes już niemal podawał wieczne pióro do podpisania umowy o pracę, gdyby nie ostatni z etapów, czyli sprawdzenie kompetencji w realu. I tu… pani przepadła z kretesem.

Historyjka młodej osoby, która na rozmowie wstępnej wyjmuje kalkulator, żeby rozwiązać działanie typu „20% ze 120” i nie godzi się z odrzuceniem siebie jako potencjalnego pracownika, mającego najwyższe kwalifikacje na aplikowane stanowisko, zatrwożyła mnie jeszcze bardziej, gdy usłyszałam o ciągu dalszym historii, która omal nie skończyła się w sądzie, z powodu… właśnie odrzucenia!

Co mi się nasuwa w tej i tego typu sytuacjach? Młodzi, świetnie wykształceni ludzie, nie radzą sobie z banalnymi działaniami, za to doskonale poruszają się w przestrzeni swoich praw, często w oderwaniu od ludzkiej przyzwoitości. Nie potrafią wyciągać odpowiednich wniosków, za to mają przekonanie o wyjątkowości. Nierzadko jedynym „sposobem” na porażkę jest przeświadczenie o własnej krzywdzie, a nie zwykłej niekompetencji, z którą jeszcze można by było coś zrobić!

Idąc tym tokiem myślenia, dochodzę do modelu wychowania współczesnych dzieci. Dużo mówi się o prawach dziecka, i dobrze. Wreszcie dziecko – przynajmniej prawnie – jest traktowane nie jak ryba, która nie ma głosu, a jak człowiek. Mały, ale człowiek. Co jednak, gdy ochrona dziecka przekłada się na usuwanie spod jego nóg nie tylko kłód, a gałązek i źdźbeł? Jak inaczej określić rodziców, którzy od własnego dziecka oczekują już nie samych piątek, a szóstek? I niczego więcej? Co jeśli interweniują w szkole w sprawie oceny dostatecznej, a nie pozwolą dziecku przeżyć na swój sposób porażki? O ile w ogóle można nazwać to porażką. Gdzie dziecko się tego nauczy, jak nie w szkole i to na najwcześniejszym etapie edukacji? W warunkach kontrolowanych. Co więcej – nauka radzenia sobie z porażkami jest nieodzownym elementem rozwoju psychospołecznego człowieka. Jakie za to dziecko zyskuje doświadczenie? Że uczy się dla piątek (przepraszam, to już nie wystarcza – dla szóstek). Czego rodzice uczą jeszcze? Że wiele, o ile nie wszystko, się po prostu należy, a jeśli coś jest nie po myśli, to zawsze można odnieść się do prawa. Oczywiście nie zapominając, że prawa mam ja – nie oni, kimkolwiek ci oni są.

Na jakich dorosłych wyrastają tak chronione dzieci? Albo na niezaradnych życiowo, bezwolnych ludzi, za których ktoś powinien zrobić wszystko, albo na przesadnie pewnych siebie prymusów, którzy z kolei nie cechują się kreatywnością inną niż ta wyuczona, a w rzeczywistości nie są w stanie poradzić sobie z prostym działaniem wymagającym myślenia, a nie kalkulatora.

Jak podaje niedawny raport GUS: „Pozytywnym zjawiskiem obserwowanym w latach 2011 – 2021 jest stały wzrost poziomu wykształcenia ludności.” A mnie się zapala czerwona lampka! Co znaczy termin „wykształcenie”? Jak się ma wykształcenie do umiejętności codziennego, wartościowego i kreatywnego życia? Gdy rodziców nie będzie obok, kto ochroni, kto nakrzyczy na niedobrego, potencjalnego pracodawcę, że nie chce przyjąć do pracy wybitnego dziecka z szóstkami na świadectwie? Ale może przesadzam, w końcu to wybitne dziecko doskonale wie, że ma swoje prawa. W tym prawo do hołubienia. Tylko przez kogo? Oto jest pytanie…

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Koniecznie przeczytaj

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Najnowsze