Słuchaj nas online

Informacje | Kultura | Rozrywka | Nauka

Wojeryzm, czyli refleksje wydumane

Więcej od tego autora

Przeczytasz w: 3 minuty

Któż nie lubi podglądać innych? Gdyby zapytać ludzi, zapewne nikły procent odpowiedziałby twierdząco. Dlaczego? Bo uznaje się to za coś niewłaściwego, godnego potępienia, tym bardziej, że przecież nikt z nas nie chciałby być podglądany, a przynajmniej oficjalnie się do tego nie przyzna. Bywa, że nawiązuje się niepisane porozumienie między podglądaczem i podglądanym. Zwłaszcza w odniesieniu do intymnych sfer naszego życia. Przede wszystkim wojeryzm odnosi się właśnie do tego, co wiąże się z naszą szeroko pojętą intymnością.

O co chodzi z tym wojeryzmem?

Wojeryzm, czyli podglądactwo, jest parafilią, czyli zaburzeniem seksualnym. I choć na hasło „zaburzenia seksualne” reaguje się zazwyczaj skrajnie potępiająco, warto zauważyć, że nie każda parafilia będzie wymagała leczenia – jeśli nie jest przestępstwem i nie narusza norm społecznych oraz dobrego samopoczucia jednej czy drugiej osoby.

Ale nie do zaburzeń natury seksualnej chcę się odnieść, choć podglądactwo do tego się zalicza. Chcę nawiązać do naturalnej potrzeby człowieka, wynikającej z zainteresowania innymi. W końcu jesteśmy istotami stadnymi, społecznymi i interesujemy się nie tylko sobą. A może przede wszystkim nie sobą, zwłaszcza w pewnych sferach życia.

Ale czy „normalny” człowiek podgląda?

Nie wypada nadmiernie interesować się innymi, zwłaszcza obcymi. A że tak zwany cywilizowany człowiek nie podgląda dosłownie, to nie znaczy, że wcale tego nie robi. Tym bardziej, że w wielu sytuacjach w ogóle nie zastanawiamy się nad tym co i dlaczego robimy, jeśli to jest naturalną reakcją czy czynnością.

Gdy niedawno wzięłam w rękę biografię Zofii Stryjeńskiej, uświadomiłam sobie, że tego typu książek mam całkiem sporo na półkach, co więcej – bardzo lubię czytać biografie. I nie ma dla mnie większego znaczenia, czyje życie poznam, choć zazwyczaj moją uwagę przykuwają nazwiska znanych osób i właśnie po takie sięgam. Znanych, co nie znaczy – wybitnych, bo tego na przykład nie można powiedzieć o Ewie Braun, której życie poznałam, a która zupełnie niczego nie dokonała i nawet nie byłaby przez nikogo zauważona, gdyby nie jej fatalny związek z Hitlerem. Co więcej, muszę przyznać, że sama w sobie nie była ani szczególną, ani interesującą osobą. Co więc się liczy w tego typu literaturze? Na pewno lekkość pióra pisarza i rzetelność zebranych materiałów, co z kolei przekłada się na mniej lub bardziej interesującą opowieść o człowieku.

Ale dlaczego w ogóle sięgać po ten rodzaj literatury? I tu myśli popłynęły mi w stronę… podglądactwa! Taka refleksja wydumana – do czego jest mi potrzebna znajomość faktów z życia tego czy innego człowieka? Nierzadko dość intymnych, choć nie tylko. Po co w ogóle biografie są pisane, dlaczego się je czyta? Gdy ostatnio weszłam w ten temat z kolegą, usłyszałam od niego, że on czyta biografie ze względu na inspiracje dla siebie. Ale ja przecież tego nie robię, nie inspiruję się jednostkami, których tajemnice poznaję, dlaczego więc to robię, dlaczego o nich czytam?

Zawoalowani podglądacze

Historie ludzi sławnych, wybitnych – tacy nas interesują. Porównujemy się z nimi, chcemy podglądać kogoś innego, lepszego od nas? Zwykły Kowalski nie jest ciekawy, ale z drugiej strony na ulicach jest niejeden Kowalski, którego życie jest niesamowite, tylko nikt o nim nie napisał. Jednak gdyby napisał… To pewnie bym przeczytała. Czy wobec tego jestem zawoalowaną podglądaczką?

Biografia Stryjeńskiej obnaża niejeden intymny moment, nie tylko sypialniany, bo do intymności zaliczam również informacje o niestabilności emocjonalnej czy oziębłości w stosunku do własnych dzieci. Sama nie chciałabym, aby ktokolwiek wywlekał na światło dzienne moje tego typu „tajemnice”, ale jednocześnie chętnie „podglądam” cudze życie w książkach. I nie jest mi to do niczego potrzebne oprócz miło spędzonego czasu z książką w rękach i śpiącym kotem na kolanach. Kolega przynajmniej się inspiruje, a ja?

Myśli popłynęły mi dalej – co z filmami, które równie chętnie oglądam, dla relaksu. Zresztą nie ja jedna. Czyż tu nie ma jeszcze większego podglądactwa? Zwłaszcza że filmy „wpuszczają” widza nie tylko do codzienności bohaterów, ale często i do sypialni, do momentów najbardziej intymnych, które są jeszcze bardziej plastyczne niż w książkach, bo nawet wyobraźni nie trzeba uruchamiać, a wszystko widzimy jak przez weneckie lustro w rzeczywistości. To wejście z podglądaniem w intymność, wykreowaną wprawdzie, ale jednak. Z tą tylko różnicą, że zaglądanie w okna rzeczywiste jest niestosowne, a w ekran telewizora naturalne.

Usankcjonowane podglądactwo

Pójdźmy dalej – wszelkiego typu dziennikarskie akcje interwencyjne, reportaże, gdzie obnaża się nie aktorów w wyreżyserowanych obrazach, a rzeczywistych ludzi w zderzeniu z ich własnymi tragediami czy awanturami. I podejście oglądaczy do takich materiałów na zasadzie „mamy prawo wiedzieć”. Ale właściwie dlaczego mielibyśmy o tym czy owym wiedzieć, jeśli nie jest to podyktowane przestrogą czy rzeczową, istotną informacją? A przecież współczesne dziennikarstwo na tym bazuje, na pokazywaniu i obnażaniu ludzkiej prywatności. Dlaczego? Bo jest zainteresowanie. Bo cała rzesza podglądaczy tylko na to czeka. Nasunęło mi się, że to jest czymś w rodzaju usankcjonowanego podglądactwa. Bo jak inaczej to nazwać?

Przeczytaj również: Tylko się nie pomylcie, czyli o miłości i zauroczeniu

I tak pod wpływem biografii Stryjeńskiej, którą zaczęłam czytać, uświadomiłam sobie, że bardzo lubię biografie, a jeszcze potem – myśli i refleksje popłynęły mi w stronę rozważań i całkiem wydumanych refleksji na temat podglądactwa. Ale czy na pewno wydumanych?

No i wracam do punktu wyjścia: któż nie lubi podglądać? Skoro jesteśmy istotami stadnymi i jest to wpisane w naszą ludzką naturę? Może zostańmy więc przy filmach i biografiach. Tak bezpieczniej. Ja na pewno zostaję.

Koniecznie przeczytaj

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Najnowsze